Aleksander Kamiński Kamienie na szaniec
Mam na imię Ellie. Kilka dni temu wybraliśmy się w siedem osób na wyprawę do samego Piekła. Tak nazywa się niedostępne miejsce w górach. Wycieczka była próbą naszej przyjaźni. Niektórych z nas połączyło nawet coś więcej. Szczęśliwi wróciliśmy do domu. Ale to był powrót do piekła. Znaleźliśmy martwe zwierzęta, a nasi rodzice i wszyscy mieszkańcy miasta zniknęli.
Okazało się, że naszego świata już nie ma.
Że nie ma już żadnych zasad.
A jutro musimy stworzyć własne.
Moja opinia:
Przez parę pierwszych rozdziałów trudno mi było przebrnąć. Składały się one w dużej mierze z opisów, które były niezbędne do zrozumienia całej sytuacji, ale zbyt monotonne. Jednak nie poddałam się. Na szczęście, z biegiem czasu było tylko lepiej. Zdałam sobie sprawę, że bez tych nieszczęsnych opisów snucie całej historii okazałoby się później bez sensu. To dzięki nim miałam jakie takie pojęcie o zmianie w zachowaniu głównych bohaterów, ich dojrzewaniu.
Autor mistrzowsko przedstawił sposób, w jaki Ellie odnajdywała się w tej trudnej sytuacji. Jej przemyślenia stanowią bardzo ważną cześć powieści. To niewiarygodne jak pięknie udało się jej wyjaśnić coś, z czego większość z nas zdaje sobie sprawę, ale nie potrafi znaleźć odpowiednich słów, by to wyrazić.
Słońce ogrzało już wielką granitową ścianę, więc oparłam się o nią z
przymkniętymi oczami, rozmyślając o naszej wyprawie, o ścieżce, o
człowieku, który ją wydeptał i o jego domu zwanym Piekłem. Zastanawiałam
się, skąd się wzięła ta nazwa. Urwiska, skały i ta całą roślinność
rzeczywiście wyglądały dziko. Ale dzikość nie oznacza piekła. Dzikość
była fascynująca, trudna, cudowna. Żadne miejsce nie było piekłem, to
niemożliwe. Jedyne, co się tutaj kojarzyło z piekłem, to ta nazwa nadana
przez ludzi. Ludzie nadają miejscom nazwy, żeby nikt nie mógł ich
widzieć takimi, jakimi są naprawdę. Zawsze kiedy na nie spoglądają albo o
nich myślą, ich oczom ukazuje się wielka tablica z napisem
"spółdzielnia mieszkaniowa" albo "prywatna szkoła", albo "kościół", albo
"meczet", albo "synagoga". Kiedy widzą ten napis, przestają patrzeć.
(...) Nie, piekło nie ma nic wspólnego z miejscami - piekło wiąże się z
ludźmi. Może to ludzie są piekłem.
Często czytając powieści prowadzone w narracji trzecioosobowej, autorzy kreują sposób myślenia nastolatków na dojrzalszy, typowy dla doświadczonych już osób, co nie pomaga w wczuwaniu się w sytuację postaci. Tymczasem tutaj odniosłam wrażenie, że John Marsden doskonale rozumie psychikę Ellie. Uchwycił te wszystkie myśli charakterystyczne dla młodych ludzi. Ellie zastanawia się nad sensem podejmowanych działań, nad przyszłością. Bohaterów łączy miłość, przyjaźń i zaufanie. Cieszę się, że nie zabrakło tutaj wątków miłosnych.
Autor mistrzowsko przedstawił sposób, w jaki Ellie odnajdywała się w tej trudnej sytuacji. Jej przemyślenia stanowią bardzo ważną cześć powieści. To niewiarygodne jak pięknie udało się jej wyjaśnić coś, z czego większość z nas zdaje sobie sprawę, ale nie potrafi znaleźć odpowiednich słów, by to wyrazić.

Te wszystkie słowa - "zło", "złośliwość" - nie miały dla natury żadnego znaczenia. Tak, zło było wynalazkiem człowieka.

Mój strach brał się z miłości. Z miłości do przyjaciół. Nie chciałam ich zawieść. Wiedziałam, że jeśli ich zawiodę, zginą.
Z biegiem czasu akcja stawała się szybsza, bardziej dynamiczna. Bohaterowie przezwyciężali strach, potrafili sprostać ogromnym wymaganiom wojny. Z dnia na dzień żyli w coraz cięższych warunkach oraz podejmowali się coraz odważniejszych zadań.
Podczas lektury tej książki nasuwają się bardzo ważne pytania: czy zagrożenie naprawdę jest tak odległe, jak nam się wydaje? Czy potrafilibyśmy poświęcić życie w obronie rodziny, przyjaciół i swych własnych wartości?
Polecam tę powieść każdemu, bez względu na płeć czy wiek. Czas z nią spędzony z pewnością nie będzie zmarnowany.
Mam tylko nadzieję, że uda nam się przeżyć.
Moja ocena: 9/10.
Pozdrawiam!